wtorek, 24 czerwca 2014

Ciężko jest, czyli zapiski ze szpitala

O tym, że to nie tak miało być, już pisałam. Ale że TAK to wyszło, to przechodzi moje najśmielsze oczekiwania. W zeszłą środę jechaliśmy z dziecięciem na podbój Szpitala Niedaleko Domu. Na wywołanie. Nafilkę, jak to mówi mój najukochańszy chrześniak. Ciach prach i Maja wyfrunie jak prawdziwa pszczółka, jeszcze Tata się nacieszy w ostatni dzień urlopu, babcia angielka już od soboty będzie bawić, nawet prababcia pocieszy się bachorkiem przez weekend. Odbiorę mnóstwo mniej bądź bardziej przydatnych rad od obu babć i kogo tam jeszcze i będzie superekstra. I co???


I pstro!!! Jutro mija tydzień, odkąd siedzę w szpitalu w piżamce do karmienia dzidzi, nie karmiąc dzidzi, bo bez dzidzi!!! Dzidzia w łonie mym tak świetnie się bawi, że na nic wywoływanie, nie wyjdzie i już!  Żeby chociaż grzeczna była... gdzie tam! Ani się oprzeć na łóżku i coś w spokoju obejrzeć, poczytać, bo akurat wtedy postanawia wiercić się wszystkimi czterema kończynami we wszystkie cztery strony świata. Ach co za dziecko, po kim to takie charakterne jeszcze w brzuchu?

No i to wywoływanie. Jakbym ja wiedziała, na czym to polega, to bym kołkiem z mamusią w domku siedziała i czekała na pierwsze skurcze, odwiedzając grzecznie mój gabinet z ktg co dwa dni i racząc się ostatnimi chwilami w dwupaku, koniecznie oglądając mecze (co to spalony, to za cholerę, ale Arjen Robben... ale porażki faworytów, tyle niespodzianek- największy antyfan zapuszcza żurawia na to co się dzieje, mając za alternatywę śledzenie historii kilku ważnych bluzgających przy kotlecie za 1400 zł).

A wywoływanie w moim przypadku wygląda tak:
* środa- badania, rejestracja, otrzymanie wyrka, oczekiwanie na następny dzień (czytaj, zmarnowana doba)
* czwartek- test oksytocynowy, czyli od rana dwie godzinki pod kroplówką i z powrotem na patologię (czytaj, zmarnowana druga doba, dziecka i efektów brak)
* piątek- cewnik Foleya i kroplówka- dwie godziny cewnika, choć powinno być co najmniej 6, kroplówka wymęczona w dwóch trzecich, choć powinna pójść cała (dziecka i efektów brak, głodna jak wilk, po wszystkim zjadłam całą lodówkę razem ze sztućcami i talerzem)
* sobota- no jak weekend, to odpoczynek, a co! A tak serio, to rozumiem, że macica odpocząć musi, gdybym tylko nie dowiedziała się, że wszystkie działania z piątku były o kant zadka rozbić, bo za krótko i nie do końca
* niedziela- chyba z 8 godzin kroplówki, wściek na ciągłe teksty za chwileczkę, już minutka, jużjuż, co nigdy nie oznaczało tego, co powinno...bez efektu (no dobra, najlepsza maszyna świata,ktg wykazała trochę skurczy, które pod odłączeniu od kroplówki okazały się złudną nadzieją), bez dzidzi, bez sił witalnych, pod wieczór pochłonięte dwa obiady i dwie kolacje i coś tam jeszcze prawie razem z własną ręką
* poniedziałek- pan ordynator wrócił po weekendzie do pracy, lekko zirytował się za kilka decyzji wobec mnie i zarządził dzień aktywny, czyli chodzenie po schodach, spacery i takietam (dużo skurczów, dużo nadziei, dużo bólu, ale bólu pozytywnego i dużo słów typu"to już pani Wiktorio, do jutra pani urodzi jak nic")
* wtorek, czyli dziś- po nocy spędzonej na małych, acz dokuczliwych bólach, zostałam przez ukochaną oddziałową zwieziona na kroplówkę z nadzieją urodzenia uparciucha w ciągu kilkunastu godzin, pożegnana słowami: W czwartek przychodzę zobaczyć dziecko, do widzenia! Przywitana na porodówce słowami: Pani jeszcze nie urodziła?? No to dzisiaj już jak nic!! Podbudowana podłączona zostałam do kroplówki...efekt: bóle kroplówkowe całkowicie ustąpiły po odłączeniu kroplówki, w międzyczasie nastąpiła jedna cesarka i rozpoczęły się dwa porody (żaden nie mój), a panowie lekarze stwierdzili po zdjęciu usg z początku ciąży, że został wyliczony zły termin i mija od niego dopiero szósty dzień... A NIE TRZYNASTY!

Wszystko to i dodatkowo współczujące miny pań na porodówce sprawiły, że pękłam. Ja , twardzielka jakich mało, pocieszająca wszystkie dziewczyny dookoła i radząca co i jak mają robić, wymiękłam w zaciszu swojego pokoju i łzy całkowitej rezygnacji pociekły mi po nieumalowanej, wymęczonej, zwykle pogodnej facjacie. A jak zobaczyłam mamę i Pana Miazgę, to już się w ogóle rozkleiłam jak dziecko jakieś, aż mi głupio do teraz... ciężko żegnać kolejną koleżankę z pokoju, która już nie wraca, bo wszystko poszło tak jak powinno, ciężko słuchać nocami płaczu noworodków, kiedy Twój wyczekany i wyśniony wciąż tkwi w brzuchu. I w końcu ciężko odpowiadać ciągle na telefony, smsy i inne: nie jeszcze nie urodziłam, nie jeszcze nie wiem, tak wszystko w jak najlepszym porządku... trochę ciężko jest, a jak już ja to mówię, to znaczy że nie ma za wiele pozytywów w całej sytuacji.

No, tak że ten, wyżaliłam się na forum jak rzadko, aż głupio upubliczniać. Z drugiej strony może ktoś bez doświadczenia dowie się, o co chodzi z całym tym wywoływaniem, że to nie tak hop siup i raz dwa.

Foci nie będzie, bo selfie ze szpitala to niech sobie Cichochłopek i Polska Angelina wrzucają.

Żegnam z miejsca, w którym się chyba niedługo zamelduję. Stay positive, jak i ja zamierzam, ale dopiero od jutra :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz